Przepis na łejerskie harcerstwo, teatr i szkołę, czyli moja KSIĄŻKA KUCHARSKA / część 2

Szli na Zachód osadnicy

Jest taka piosenka, rozpowszechniona przed laty przez Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu, o Polakach którzy po II Wojnie Światowej wędrowali z czterech stron świata na tzw. Ziemie Odzyskane, czyli ziemie zachodnie i północne Polski, które włączono do niej Układem Jałtańskim w 1945 roku.

Nową Sól zobaczyłem po raz pierwszy, gdy miałem trzy latka. Jesienią 1947 roku zamieszkaliśmy w poniemieckim bloku przy ulicy Kościuszki. Nowa Sól, do niedawna Neu Saltz, a ulica Kościuszki, do niedawna Hitlerstrasse – to mój nowy tajemniczy świat, w którym bardzo niedawno toczyła się wojna. Świadczyły o tym porozrzucane wszędzie niemieckie napisy i charakterystyczne hełmy, ślepe, wypalone okna w pustych jeszcze mieszkaniach, ruiny domów, wśród których poruszali się ludzie – inwalidzi wojenni bez rąk, bez nóg, ociemniali. W kuchni, w której jeszcze niedawno mieszkała niemiecka rodzina, był biały kaflowy piec z wielkimi blachami i fajerkami. Za oknem sypialni rosły, sięgające nieba, dwie strzeliste topole. Z przystawionego do niego w pokoju stołowym taboretu z ciekawością spoglądałem na podwórko, na którym w porzuconym przez wojnę wraku wojskowego volkswagena, bawili się starsi ode mnie chłopcy. Scena jak z „Amarcordu” Felliniego. Dla tych dzieciaków w przedwojennych, połatanych ubraniach, nierzadko uzupełnianych wojskowym umundurowaniem, ten samochód naprawdę jechał, uruchamiał wyobraźnię, przenosił w światy szczęśliwe, które im wojna zabrała. 

Jerzyk osadnik

W tej powojennej scenerii rozpoczęła się ludzka krzątanina. W miasteczku szybko organizowało się życie. Powstawały sklepy, ruszały fabryki, instytucje, zakłady rzemieślnicze. Tata założył własną fryzjernię. Było to dla mnie miejsce magiczne, w którym przebywałem godzinami wśród zapachu perfum, wód kolońskich, różnopachnących mydełek, strzykania maszynek do włosów i poświstu brzytew, ostrzonych na wielkich pasach. Najczęściej było tam bardzo wesoło, bo tata tę wesołość powodował. Pamiętam, że do wielkiego wystawowego okna przyklejały się zaciekawione dziecięce nosy, płoszone przez tatę miotłą, po czym następowały piski, nosy znikały, by znów za chwilę powrócić na powtórkę zabawy. Ale czasem ktoś wchodził i wesołość znikała, rozmowy milkły – następowała zupełnie niezrozumiała dla mnie cisza. Zaczynał się czas stalinizmu.

Jesienią 1949 roku zostałem przedszkolakiem. Każdego ranka zbieraliśmy się przed ogromnym portretem pana z sumiastym wąsem i fajką, ubranego w biały wojskowy mundur. Dziękowaliśmy mu za świeże bułeczki na śniadanie i inne dobrodziejstwa. Był to generalissimus Józef Stalin, nasz wielki radziecki przyjaciel. Naprawdę nazywał się Soso Dżugaszwili i pochodził z Gruzji. Codziennie pani czytała nam przejętym głosem fragmenty książeczki pt. ”Soso”.

Któregoś popołudnia, gdy wesoło bawiliśmy się z maleńkim Frankiem, świeżo urodzonym braciszkiem, do domu wrócił tata. Był jakiś inny, zdenerwowany i nie dowcipkował jak zwykle. Zza pazuchy wyjął zawiniętą w gazetę książkę Melchiora Wańkowicza „Monte Cassino”. Późnym wieczorem widziałem, przez uchylone drzwi do kuchni, pochylonych nad stołem rodziców, nucących po cichu „Czerwone maki pod Monte Cassino”. Rano, idąc z tatą do przedszkola, opowiadałem mu z entuzjazmem o dzielnym Soso, tato patrzył na mnie z przerażeniem i bezradnością.

Od lewej: Lilusia, Jerzyk ministrant, Franuś

Szkołę podstawową przyszło mi zaliczyć w czasach stalinowskich. Nosiła imię Zoi Kosmodemiańskiej, radzieckiej bohaterki. Zorganizowano w niej też harcerstwo, będące prawie wierną kopią radzieckich pionierów. Jedynymi odznakami polskości było to, że zamiast pionierskiej gwiazdy, po przyrzeczeniu przypinano nam tzw. „czuwajkę” – zamiennik krzyża harcerskiego. Umundurowani byliśmy jak pionierzy, w białe koszule i czerwone chusty. Organizacyjnie klasa stanowiła zastęp, podzielony na „ogniwa” (zespoły). Pieśni śpiewaliśmy po polsku, ale wiele z nich było tłumaczeniami z rosyjskiego, niektóre zresztą bardzo piękne. Mieliśmy też wiele spotkań z radzieckimi pionierami – dziećmi żołnierzy stacjonujących w okolicach Nowej Soli (Szprotawa, Legnica).

Tzw. „czuwajka”
Krzyż Harcerski

Dla mnie, siedmio- jedenastolatka, nie był to okres jakichś traumatycznych przeżyć. Metody harcersko-pionierskie były bliskie wiekowi „koziołka”, a formy artystyczne (śpiewy, ogniska, granie na instrumentach) to mój żywioł. Inaczej było z rodzicami, którzy nie do takiej Polski wracali z wojennego koszmaru w Niemczech. Pamiętam ich głęboki niepokój, ciągły lęk i wieczorne tajemnicze rozmowy w kuchni, których nie rozumiałem. Dochodziło też nierzadko między mną, a w szczególności tatą, do ostrych spięć.

Moi kochani, mądrzy rodzice, mając świadomość indoktrynacji, jakiej byłem poddawany w szkole, stworzyli nam azyl w domu, w którym, parafrazując nieco Młynarskiego, można było śpiewać:

Nie ma jak u mamy, nie ma jak u taty, ciepły piec, cichy kąt…”

Piece były trzy: wspomniany biały w kuchni, a dwa z brązowych kafli, sięgające sufitów, w stołowym i sypialni. W domu było ciepło i wesoło. Lila miała swój dziewczyński świat lalek, ja zaś najczęściej urzędowałem pod kuchennym stołem, wędrując po różnych światach w wymyślonym samochodzie. Wspólnie bawiliśmy się „karuzelami”, które powstawały z pokrywek do garnków uruchamianych w ruch jak bąki. Po południu wracał z pracy tata i było jeszcze weselej. A wieczorami, przed położeniem się do wielkiego rodzinnego łoża , mama ogrzewała dla nas przy piecu wielkie poduchy i pierzyny. Potem było hop do ciepłego wyrka i obowiązkowa bajka na dobranoc lub opowieści taty i mamy o ich rodzinach w okolicach Wrześni i Tomaszowa.

O poranku bardzo lubiłem zerkać z okien na miasto w oddali. Z kuchennego widziałem, jak ponad dachami wystrzeliwała w górę walcowata ceglana wieża z zegarem, zwieńczona metalową koroną. To kościół św. Antoniego teraz katolicki, do niedawna ewangelicki. Z sypialnego podziwiałem wyższy niż topole komin fabryki nici Guschwitza, ponoć jednej z największych w Europie. Od strony stołowego, za ogródkami, widać było ruiny jakiejś fabryki a za nimi tory kolejowe, po których od czasu do czasu pędziły pociągi. Przez otwarty lufcik okna wpadały do domu dźwięki rozmaite. Bicie dzwonów na mszę w „Antonim”, wycie syren na fajrant w nowosolskich fabrykach, świst parowozów, ruszających z pobliskiej stacji kolejowej, parskanie koni na ulicy i klaksony nielicznych samochodów.

W domu na ścianie wisiało gadające i grające pudełko, które rodzice z ironią nazywali „kołchoźnikiem”. Z boku miał on pokrętło do wyłączania i regulacji siły głosu. Było to pierwsze w moim życiu radio, z którego nadawano jedyny wówczas program. Najczęściej jednak milczało, rodzice nie chcieli go słuchać, a ja nie za bardzo rozumiałem dlaczego.

Wiosną zaczęła się krzątanina w ogródkach, które były pięknie zagospodarowane przez niedawnych gospodarzy – Niemców, co dobrze świadczyło o ich umiejętnościach Przejęliśmy jeden z nich, którym głównie zajął się tata. Z dnia na dzień ogródki zamieniały się w wielokolorowy, pachnący bukiet. Wędrując ulicami miasta, odkryłem piękny pomysł Niemców: na wielu nowosolskich ulicach zakwitały drzewa-kwiaty, wiosną latem i jesienią. W maju szedłem z mamą ulicą Dzierżyńskiego pod baldachimem białych kwiatów dzikiej czereśni. W tym samym czasie ulica Zjednoczenia zakwitała wieloma gatunkami bzów. Chodziliśmy tam wieczorami całą rodziną, by raczyć się ich zapachami.

Ulica Zjednoczenia kwitnąca bzami

W czerwcu na Nowotki zadziwiały drzewa-bukiety, ułożone z małych różyczek. Na naszej ulicy Kościuszki kwitły w tym czasie na biało jarzębiny, by w sierpniu pokryć się czerwonymi koralami owoców. A jesienią liście piękniały różnokolorowo. Nowa Sól wybuchała feerią barw. 

To był teatr!

CIĄG DALSZY NASTĄPI…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s