Przepis na łejerskie harcerstwo, teatr i szkołę, czyli moja KSIĄŻKA KUCHARSKA / część 4

Bodajbyś cudze dzieci uczył…

TEATR DZIECIĘCY, czyli droga dochodzenia do formuły

Moje późniejsze, dorosłe wejście w świat dzieci rozpoczęło się tak naprawdę na nowosolskim podwórku. W duszy zaczęło mi grać już w przedszkolu. Należałem do nielicznej gromadki dzieci, które rwały się do publicznych prezentacji dziecięcych wierszyków i piosenek. W szkole podstawowej byłem „etatowym aktorem”, który „kłaniał się rewolucji czapką do ziemi, po polsku”, wystrojonym w białą koszulę i czerwoną chustę stalinowskiego harcerza. Ale w niedziele (pod silnym wpływem rodziców) przywdziewałem białą komżę i czerwoną pelerynkę ministranta, by gorliwie służyć do mszy. Swoista schizofrenia – takie były czasy.

Formuła mojego „teatru gromadnego” zrodziła się z doświadczeń dzieciństwa. Dzieciństwa pozornie ubogiego, bo bez telewizora i komputera, ba nawet roweru. Trzeba było te wynalazki czymś zastąpić, by można było przenosić się w inne obszary, inne krainy, aby uciec od świeżych jeszcze ran okrutnej wojny. Niemiecki wrak samochodu, zardzewiałe obręcze rowerów, kije, deski, sznurki, szmaty itp. oto dziecięca rekwizytornia, stająca się dzięki wyobraźni inspiracją do najbardziej fantazyjnych zabaw. W jednej chwili ożywione przedmioty zaczynały uczestniczyć w wielkiej przygodzie. Popychana kijem fajerka czy obręcz koła roweru, uruchamiana specjalnie wygiętym drutem, stawała się wyścigowym motocyklem.

Jerzyk przyszłością narodu (pierwszy od lewej w trzecim rzędzie)

Bozia obdarzyła mnie też talentami muzycznymi. Co wziąłem do ręki, to grało. Bardzo modnym wówczas instrumentem był akordeon, na którym nauczyłem się grać „z kapelusza” czyli ze słuchu. Dom, szkoła, kościół i podwórko to najważniejsze miejsca akcji moich dziecięcych, nieuświadomionych spotkań z teatrem.

Lila i Jerzyk – gdzieś tam są…

W domu byłem animatorem zabaw dla młodszego rodzeństwa. Marzenia, by być księdzem (wpływ ministrantury) urzeczywistniałem, tworząc domowy teatr liturgiczny. Młodsze rodzeństwo zaganiałem do budowania ołtarza z toaletki, balasek z deski do prasowania, kościelnego sztandaru z miotły i ręcznika. Ja zaś, w roli księdza, odprawiałem mszę po łacinie. Siostra i brat pełnili rolę ministrantów, pobrzękując pękami kluczy zamiast dzwonków. Byłem chyba prekursorem przeniesienia na podwórko średniowiecznego teatru liturgicznego Ludus Paschalis.

Na podwórku szybko spostrzegłem, że proponowane przeze mnie zabawy podobają się innym. Pierwszą sztuką, którą usiłowałem wystawić w podwórkowym teatrze był „Timur i jego drużyna” Arkadego Gajdara. Sam przygotowałem adaptację, zaprojektowałem scenografię i wytypowałem obsadę. Siebie obsadziłem oczywiście w roli Timura, a Stefunię, w której się podkochiwałem, w roli Zoi. Przedstawienie skończyło się klapą z powodu braku jakiegokolwiek doświadczenia.

Bodajbyś cudze dzieci uczył…

Taką groźną przepowiednię słyszałem często w podstawówce od nauczycieli, którym kończyła się cierpliwość do znoszenia mojego czupurnego charakteru i którym nie przypadały do gustu proponowane przeze mnie innowacje w przebiegu lekcji. W szkole tej mieściło się Liceum Pedagogiczne, kształcące przyszłych nauczycieli. Chcąc uniknąć spełnienia przepowiedni, a zarazem wychodząc naprzeciw marzeniom taty, który wychowywał się w leśniczówce, udałem się na nauki do technikum leśnego. Już po dwóch latach, okazało się , że cała nauka „poszła w las”. Nie nadawałem się do samotniczego życia w leśnej głuszy, bo w duszy grało mi zupełnie inaczej. Ciągnęło mnie do ludzi, do muzyki, do śpiewu.

Po dwóch latach nieudanej edukacji leśnej spełnia się przepowiednia nauczycieli – „ląduję” w nowosolskim liceum pedagogicznym. Nie było to lądowanie łatwe, ponieważ w pamięci nauczycieli wciąż żywe były wspomnienia moich niekonwencjonalnych zachowań z podstawówki. Podobno ówczesny dyrektor Liceum, Edward Jarmoliński, miał wtedy powiedzieć do mojej przyszłej wychowawczyni, pani profesor Anny Kulińskiej: „Niech go pani bierze, ale na własną odpowiedzialność” Profesor zaryzykowała i zacząłem przygotowywać się do uczenia cudzych dzieci.

Wszedłem w świat niezwykły, pełen muzyki, śpiewu, młodzieńczego i dziecięcego gwaru. To właśnie tutaj zacząłem twórczo rozwijać swoje predyspozycje artystyczne, intelektualne i przywódcze. Obowiązkiem każdego żaka, była m.in. gra na wybranym instrumencie – najczęściej wybierano mandolinę lub skrzypce. Ja doskonaliłem wcześniejszą umiejętność gry na akordeonie. 

Trębaczka Zosia, harmonista Jurek. Liceum Pedagogiczne w Nowej Soli

Pod czujnym okiem pani profesor Marii Kędzierzawskiej, charyzmatycznej nauczycielki muzyki i śpiewu, toczyło się życie artystyczne tej niezwykłej szkoły. W liceum działały liczne zespoły klasowe i ogólnoszkolne: chóry, orkiestry, duety, tercety, kwartety i kwintety wokalne i muzyczne. Działał też teatr szkolny. Byłem w swoim żywiole. Centrum artystyczne mieściło się w parku przy internacie, w pięknym, klasycystycznym pałacyku „Agora”. Królowały w nim profesor Kędzierzawska i jej córka, a nasza wychowawczyni, profesor Kulińska. Nie miały ze mną łatwego życia, byłem klasowym enfant terrible. Rozpierała mnie energia, do głowy wpadały szalone pomysły. Pamiętam, jak pewnego razu wracaliśmy całą klasą z sali gimnastycznej do głównej siedziby szkoły, dopadła nas wielka ulewa. Przechodząc przez Plac Wyzwolenia zainicjowałem happening: wszyscy zdjęliśmy buty, zakasaliśmy nogawki i ruszyliśmy dziwnym krokiem, maszerując przez kałuże z jedną nogą na chodniku, a drugą w rynsztoku. Ku wielkiej radości całej klasy dołączył do nas profesor pedagogiki Stefan Pytel.

od lewej Edek i Jurek – harmoniści Liceum Pedagogicznego w Nowej Soli

Życie w liceum toczyło się czterema nurtami: Pierwszy z nich, tzw. ogólnokształcący, sprawiał mi najwięcej trudności. Moją piętą Achillesową była matematyka, zaś rehabilitowałem się w przedmiotach humanistycznych. Szczególnie wybijałem się aktywnością w drugim, artystycznym nurcie szkolnego życia, którym czułem się jak ryba w wodzie. Okolicznościowe akademie, pomimo ideowego zabarwienia (takie były czasy), mocno odbiegały od sztampy tzw. „kuczci”, czyli wydarzeń organizowanych ku czci czegoś lub kogoś. Przeciwnie, imprezy miały charakter interesujących spotkań artystycznych, podczas których łączono muzykę z poezją, śpiewem i tańcem. Wydarzenia te kształtowały moje pierwsze artystyczne gusty, uczyły wychwytywania związków pomiędzy formą i treścią – to tu uczyłem się trudnej sztuki reżyserii.

Jurek i Edek śpiewają „Czy tutaj mieszka panna Agnieszka” / Liceum Pedagogiczne w Nowej Soli

Największe emocje budziły szkolne zabawy i bale przygotowywane z wielką pompą, z wspaniałymi scenografiami i oprawą muzyczną. Królował wtedy twist – taniec bezkontaktowy. Przychodził jednak czas na tanga i walce, na które z nieufnością patrzyli nauczyciele, jako że nadmierna bliskość pomiędzy tańczącymi nie była mile widziana – łza się w oku kręci!

W trzecim, zawodowym nurcie szkolnego życia szybko przydatna okazała się kombinacja talentów przywódczych i artystycznych. Lekcja ma przecież swoją dramaturgię, nauczycielem jest reżyserem spektaklu. Nigdy nie zapomnę mojej pierwszej, prawdziwej lekcji prowadzonej nomen omen w klasie pierwszej. Pomimo wzorowego przygotowania trema była ogromna, gdyż oprócz dzieci, z tyłu klasy wianuszkiem zasiedli recenzenci, czyli nauczyciele i koledzy. Początek był dość niefortunny, ponieważ sprawdzając listę obecności natknąłem się na brzydko brzmiące nazwisko. Zamarłem. Przez kilka sekund, które zdawały się trwać całą wieczność, byłem bezradny. Z opresji wybawiła mnie wtedy wychowawczyni, a lekcja potoczyła się później wartko, radośnie i mądrze.

Był jeszcze czwarty, sportowo-wycieczkowy nurt szkolnego życia. Niestety nie miałem talentu do gry w siatkówkę, która w tamtych czasach stała w nowosolskim liceum na bardzo wysokim, ogólnopolskim poziomie, Z pobliskiego ogólniaka przeniosła się do nas moda skakania o tyczce. Mimo średniego wzrostu i niewielkiej szybkości zapragnąłem sukcesów w tej dyscyplinie. Fizyczne braki nadrabiałem motywacją, ale mistrzem nie zostałem. Za to nieźle grałem w piłkę nożną, co w późniejszych kontaktach z dziećmi (szczególnie chłopcami) było bardzo ważnym atutem. Osobą, która porywała nas w Polskę, rozkochiwała w wędrówkach, był geograf, góral spod Limanowej, profesor Józef Ligas.

W 1962 roku przeżyłem wielką sportową przygodę. Po przejściu we Wrocławiu wysoce specjalistycznych badań lekarskich dostałem się na kurs szybowcowy do Aeroklubu Lubuskiego. Przez dwa letnie miesiące przeżywałem niezwykłe, podniebne emocje, zakończone zdobyciem odznaki pilota szybowcowego III stopnia. Następnych, podniebnych lipców i sierpniów już nie było. Musiałem wybierać: latanie czy obozy harcerskie z dziećmi. Wiecie, co wybrałem…

CIĄG DALSZY NASTĄPI…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s