Jedną z głównych form pomocy prowadzonej przez fundację Ankizy Gasy – Dzieci Madagaskaru jest tzw. adopcja na odległość. Bardziej adekwatną byłaby nazwa adopcja edukacyjna, gdyż wpłaty darczyńców umożliwiają naukę dzieciom z najuboższych rodzin, które inaczej nie miałyby na nią szansy. Kwota (wtedy) pięciuset złotych rocznie pokrywała koszty opłaty szkolnej, przyborów, mundurka i, co niemniej ważne, talerza ryżu w czasie południowej przerwy, który niejednokrotnie jest dla tych dzieci jedynym posiłkiem w ciągu dnia. Wirtualny opiekun otrzymuje zdjęcie dziecka, informacje o jego postępach w nauce i sytuacji życiowej.
Jak już wspominałam, w trakcie przygotowań do wyjazdu postanowiłam wciągnąć w moją przygodę dzieci z naszej szkoły. Udało mi się zarazić entuzjazmem zarówno dzieci jak i rodziców, i nauczycieli. W ciągu trzech tygodni we wszystkich klasach zebrano potrzebne kwoty. Oczywiście wtedy bardzo pomagali rodzice, ale bywało też tak, że dzieci przynosiły swoje oszczędności.
Ta akcja trwa już obecnie pięć lat, a potrzebne pieniądze zdobywają same dzieci organizując różne akcje np. sprzedaż ciast, swoich prac plastycznych, a nawet zabawek. I nie pomagają jakiemuś biednemu dziecku z Madagaskaru, tylko swojej Carinie, Jimmiemu czy Herilazie, o którym wiedzą jakie ma rodzeństwo, zainteresowania i marzenia. Trzy razy w roku otrzymują ich zdjęcia z życzeniami: na Boże Narodzenie, Wielkanoc i z świadectwem na zakończenie kolejnego roku szkolnego. Myślę, że dzięki temu nie grożą naszym dzieciom rasizm i nietolerancja.
W trakcie pobytu na Madagaskarze mam możliwość zweryfikowania autentyczności adopcji i uczestnictwa w wyborze naszych dzieci. Razem z dziewczynami staramy się tak dobierać dzieci dla poszczególnych klas, żeby ich wiek był mniej więcej zgodny. Otrzymuję i tłumaczę tzw. profile, czyli historie adoptowanych przez nasze klasy dzieci. Smutne to opowieści. Niewiele jest dzieci mających w domu mamę i tatę. Z tego co słyszę od dziewczyn, mężczyźni (ojcowie) często zostawiają rodziny i idą szukać pracy gdzie indziej. Z ich powrotem bywa różnie. Jeśli nawet rodzice są, to nie mają stałej pracy, która pozwoliłaby im dzieci nakarmić i wykształcić.
Przy doborze dzieci i dopasowaniu ich do naszch klas dopilnowanie, aby nam się adoptowane dzieci nie pomyliły, wymagało iście detektywistycznej pracy. Otóż na Madagaskarze nie ma rodowych nazwisk. Nazwisko nadawane jest każdemu w zależności od dnia, sytuacji, czy okoliczności narodzin. Mają także po kilka imion i mniejsze dzieci mają kłopot, żeby spamiętać jak się nazywają. I tak na przykład pełne dane Miary to: Tsilavinajaina Tahiry Hasina Miary. Ponadto mają wiele rodzeństwa, bowiem rodziny są liczne i całe kuzynostwo liczy się jak bracia i siostry. Dlatego okazywało się, że dziewczynki, które przedstawiały się jako siostry, mają zupełnie innych rodziców i profile, bo są kuzynkami. I tak pierwszymi Łejerami na Madagaskarze zostali: Herindrantu, Ruffin, Dera, Carina, Jimmy, Fifaliana, Lavasoa, Safidy, Miary, Harilaza, Koloina, Faratiana, Hasimbola i Niaina.
We wszystkich historiach dzieci mówią o swoich marzeniach, o tym kim chcą zostać jak dorosną. Chcą być lekarzami, żołnierzami, policjantami, nauczycielkami. Jedna dziewczynka tłumaczką języków obcych, a chłopiec dyrektorem fabryki, w której obecnie jego mama pracuje jako sprzątaczka. Nie wiem, ilu z nich zrealizuje swoje marzenia, ale to, że w ogóle je mają, to zasługa adopcji na odległość. To naprawdę wielka sprawa. W imieniu dzieci, dziękuję wszystkim, którzy się w nią zaangażowali.
Siostra Sława napisała w swoim dzienniku:
Ktoś powiedział, że otworzyć szkołę, to zamknąć drzwi więzienia. Dawniej dzieci wałęsały się bez celu. Teraz na bosaka pędzą do szkoły. Dla Malgaszy być na czas to pojęcie względne. Przyjście dwie godziny po umówionym spotkaniu jest rzeczą normalną. A te dzieciaki są zawsze przed czasem.
Kiedy udało nam się przebrnąć przez kłopoty związane z doborem dzieci, organizujemy pierwsze spotkanie z nimi i ich rodzicami. Gromadzimy dzieci w naszej salce i Kasia tłumaczy im, że jestem nauczycielką z Polski, że dzieci z naszej szkoły postanowiły im pomóc i przesyłają im pozdrowienia. Filmik ze szkoły, w którym wszystkie klasy, które adoptowały dzieci, wołają do nich kolejno: hello! budzi duże zainteresowanie i musi być puszczony kilka razy. Potem rozdaję dzieciakom koszulki łejerskie ze skrzydlatymi konikami i zapraszamy rodziców. Kasia znowu im wszystko wyjaśnia i ponownie puszczamy filmik. Kilkoro rodziców dziękuje mi i prosi o przekazanie podziękowań do Polski.


Potem zabieramy dzieci na boisko i nakręcam filmik, w którym teraz te dzieciaki z zapałem wołają hello! do swoich polskich kolegów.
Potem już tylko robimy im zdjęcia: Kasia fachowo, porządnym aparatem, ale dzieciaki są trochę spięte; ja swoim, bardzo niefachowo, ale wyzwalam z nich więcej spontaniczności. Wysyłam potem do Poski jedne i drugie wraz z przetłumaczonymi profilami. Niech już nasze dzieci widzą komu dały szansę na lepsze życie.
Na co dzień, większość naszch dzieci widuję tylko w przelocie. Uczę tylko te najmłodsze. Udaje mi się jednak kilkakrotnie z nimi spotkać. Jedno takie spotkanie następuje z okazji przygotowywania życzeń świątecznych dla Łejerów. Zanim to jednak nastąpiło spotkałyśmy się w środę z pierwszą najstarszą grupą dzieciaków z adopcji, aby wyprodukować kartki dla sponsorów. Przypominam sobie kilka pomysłów z naszych łejerskich doświadczeń. Kseruję koronkową firankę. Przygotowuję trzy propozycje: aniołki i świętą rodzinę z koronek, oraz choinkę z gwiazdką i prezentami z kolorowych kartoników (trójkąty i prostokąty różnych wielkości i kolorów). W grupie mamy 18 dzieci. Co wybierają? Oczywiście wszystkie choinkę. I nie poprzestają na kartonikach. Niestety mają do dyspozycji kosz z różnymi materiałami zwanymi artykułami kreatywnymi – błyszczącymi klejami, złotkami itp. Na początku jest jeszcze nieźle, ale nie odbieramy w porę ich dzieł i w końcu wszystkie błyszczą i ociekają klejem. Ale tworzone są z entuzjazmem i sercem. Czekają nas kolejne trzy środy, ale nie sądzę, żeby było inaczej. Malgasze kochają, żeby było bardzo kolorowo i błyszcząco.
W kolejną środę udaje mi się spotkać tylko z naszymi łejerskimi dzieciakami z adopcji. Przygotowujemy kartki świąteczne dla Łejerów, które potem zabieram do Polski. Jestem sama z dzieciakami, bo chciałam tak z nimi pobyć. Okazuje się, że nie wystarczy dać dzieciom dobre materiały i podsunąć im pomysły, jak ich użyć. Trzeba im przede wszystkim zabrać nadmiar. Eliminuję bezwzględnie wszystkie brokatowe kleje i świecidełka. Pozostawiam skserowane koronki, kartoniki a na pociechę brązowe i granatowe taśmy z srebrnymi gwiazdkami. Zaczynają fajnie kombinować. Nauczona doświadczeniem w odpowiednim momencie stanowczo odbieram im prace, zanim zdążą je popsuć. Oczywiście chwalę ile się da. I muszę powiedzieć, że tym razem prace moich dzieci wyróżniają się estetyką i oryginalnością.



Mam trochę kłopotów z komunikacją, szczególnie z maluchami. Wszyscy są bardzo grzeczni, tylko nie bardzo mnie rozumieją. Na szczęście bardzo pomocni są najstarsi – Miary i Safidy. Oboje pomagają maluchom, które jeszcze nie umieją pisać. Miary rzeczywiście lubi się uczyć języków, bo zupełnie nieźle mnie rozumie i chyba po raz pierwszy praktykuje jako tłumaczka. Safidy po zajęciach sam łapie miotłę i dokładnie sprząta salę. Najchętniej uprowadziłabym tę dwójkę chociaż na jakiś czas do Łejerów.
Któregoś niedzielnego popołudnia z kilkoma dziewczynami idę odwiedzić rodziny niektórych dzieci z adopcji. Kasia i Dominika mają tu swoich synków. Wchodzimy do osiedla murowanych domków wielkości altanek ogrodowych. W większości z nich mieszkają wielodzietne rodziny. Domy najczęściej kryte są kawałkami falistej blachy, często dziurawej. W czasie deszczu woda pewnie leje im się na głowę. Przed domami piecyki na węgiel drzewny. Widzę dziewczynkę z wiadrami wody. Pewnie bieżącej tu nie ma. Między budynkami kręci się sporo dzieciaków. Kiedy zaczynamy odwiedzać kolejne domy, towarzysząca nam gromadka systematycznie rośnie. Dziewczyny mają prezenty dla rodzin swoich dzieci, ale w tej sytuacji trudno je wręczyć. Rozdają więc tylko baloniki, których wydawałoby się mają bardzo dużo, ale i one się kończą. Tym niemniej osiedle zaczyna wyglądać jak wesołe miasteczko, z roześmianymi dziećmi i krążącymi wszędzie kolorowymi balonikami.

Większość tych dzieciaków chodzi do naszej szkoły. Nie wszystkie jednak, które rozpoczęły naukę mają swoich opiekunów. Kasia z fundacji tłumaczy, że zawsze na początku roku jest więcej dzieci zakwalifikowanych do pomocy, niż adopcji. Potem, w dużej mierze dzięki wolontariuszom, pojawiają się nowi sponsorzy i jakoś te wszystkie dzieci mogą się uczyć. Mimo bardzo skromnych warunków, w każdym domu jesteśmy witane bardzo życzliwie. Patrzę na to wszystko i … zostaję mamą. Odwiedzamy jeden z domków, zamieszkany przez samotną matkę z dwójką chłopców. Jest tu, mimo biedy, czysto. Łóżko posłane ładną narzutą, maleńki stół z białym obrusem. Radośnie przytula się do mnie starszy chłopczyk. To mój sześcioletni uczeń. Mama mówi, a Kasia to tłumaczy, że mały bardzo lubi moje lekcje i dużo o nich opowiada. Jego młodszy braciszek chodzi do zerówki, ale jeszcze nie ma opiekuna. No to teraz już ma! Deklaruję swoją pomoc. Jakie to dziwne, w ciągu kilku minut zyskałam nową rodzinę. Robimy sobie pierwsze rodzinne zdjęcie.

Teraz zostało mi jeszcze pożegnanie z naszymi Łejerami z adopcji. Dwukrotnie jeżdżę do najbliższego miasta Tamatawy, żeby wydrukować dla nich zdjęcia naszych klas i kupić prezenty gwiazdkowe. Wracam obładowana misami, lalkami, piłkami. Po południu spotykam się z dzieciakami. Radość jest ogromna. Robię im pożegnalne zdjęcia z prezentami i przygotowanymi przez nich kartkami z życzeniami dla naszych dzieciaków. Szkoda, że tak niewiele bezpośrednich kontktów było możliwe. Naprawdę fajne dzieciaki.

Na Madagaskarze pozbyłam się złudzeń, że pomaganie krajom i ludziom biednym jest proste. Trzeba pokonać nie tylko ograniczenia wynikające z z braków materialnych, ale i te związane z postawami roszczeniowymi i wyuczoną bezradnością. Na szczęście nie mam wątpliwości odnośnie adopcji na odległość. Rzeczywiście każda złotówka trafia do dzieci, a decyzję, komu przyznać taką pomoc podejmuje cała komisja złożona z przedstawicieli fundacji, nauczycieli i rodziców. Wszyscy rodzice dzieci objętych tym programem są też zobowiązani do przeróżnych działań na rzecz szkoły jak dyżury w kuchni i stołówce, prace w ogrodzie. Nauka w szkole, to nie tylko szansa dla tych dzieci na lepszą przyszłość, ale też na prawdziwe dzieciństwo spędzone na nauce, zabawie i kontaktach z rówieśnikami.
CIĄG DALSZY NASTĄPI
