Wiele osób zadawało mi pytanie – po co? albo – dlaczego jedziesz na Madagaskar? Na pytanie – po co? częściowo odpowiedziałam po powrocie i nadal odpowiadam, uświadamiając sobie czego mnie ta wyprawa nauczyła i jak zmieniła moje postrzeganie siebie i otaczającego mnie świata. Na pytanie – dlaczego? odpowiedzi są dwie.

Pierwszą przyczynę zawarłam w tytule. W czerwcu 2015 roku skończyłam 65 lat. Kiedy stuknęło mi czterdziestka, ogłosiłam, że ta pierwsza połowa życia przeznaczona była na popełnianie błędów, a drugą zamierzam przeznaczyć na spełnianie marzeń. I starałam się konsekwentnie to realizować. Tak się jakoś złożyło, że odtąd co pięć lat pokonywałam jakiś zakręt życiowy.
Czterdzieści lat skończyłam w 1990 roku. Razem z druhem Jurkiem, zachłyśnięci wolnością, wykorzystując nasze pasje pedagogiczne i miłość do teatru, postanowiliśmy stworzyć Szkołę Łejery – szkołę, której nam zabrakło. W szkole tej obowiązkowe zajęcia teatralne stały się dla nas kluczem do dziecka. Pozwalały nam je poznawać, otwierać i wspomagać jego wszechstronny rozwój. Niewielu naszych absolwentów zostało zawodowymi aktorami, ale wielu z nich podkreśla, że zajęcia teatralne pozwoliły im lepiej poznać swoje możliwości, pozbawiły tremy, ułatwiły wystąpienia publiczne i prezentowanie własnego zdania. Sprzyjały też lepszemu rozumieniu innych ludzi.
Na czterdzieste piąte urodziny dostałam wspaniały prezent. Holendrzy podarowali nam budynek szkolny i sfinansowali jego transport do Polski. Urząd Miasta przydzielił nam działkę – marzenie. Wtopiona w poznańską Cytadelę, dookoła park, dzikie zakątki leśne, do centrum miasta mogliśmy przemieścić się w ciągu 10 minut tramwajem lub w pół godziny spacerem. Teraz byliśmy już spokojni o przyszłość naszej szkoły.
Pięćdziesiąte urodziny uczciłam przejściem na emeryturę, co oznaczało uwolnienie się od etatu. Teraz, pracując nadal trzy dni w tygodniu w mojej szkole, mogłam robić wiele innych rzeczy: jeździć po Polsce z warsztatami dla nauczycieli, prowadzić jako wolontariuszka teatr z dorosłymi niepełnosprawnymi umysłowo, a przede wszystkim przeprowadzić się na wieś. Całe swoje życie mieszkałam w mieście i szczerze tego nie znosiłam. Teraz zamieszkałam w małym domku na działkowisku, które od jesieni do wiosny było prawie bezludne. Lasy, po których włóczyłam się zwierzęcymi ścieżkami, jezioro, które latem przepływałam, a zimą okrążałam na łyżwach, były teraz dostępne codziennie.
W wieku pięćdziesięciu pięciu lat rozpoczęłam wraz z druhem Jurkiem przygodę w Lesznie. Dzięki wymyślonemu przez nas przedmiotowi – Warsztaty umiejętności dydaktycznych i wychowawczych studentki pedagogiki wczesnoszkolnej od samego początku nauki kontaktowały się z dziećmi, uczyły się pracować z nimi indywidualnie i grupowo, rozmawiać, obserwować je, rozwiązywać konflikty i sprawdzać, czy same nadają się do wybranego zawodu. Nie mogliśmy się obyć bez teatru. Stworzyliśmy studencki teatr „Leżak”, w którym zrealizowaliśmy dziesięć spektakli i przekonaliśmy się jak wiele może może dać obu stronom przyjaźń młodych z młodymi inaczej.
Sześćdziesiątkę uczciłam przeprowadzką do zbudowanego wraz z druhem Jurkiem domu dwu-singlowego w Rejowcu, na skraju Puszczy Zielonki oraz samotnym spływem kajakowym, który pozwolił mi zastanowić się co dalej. Otrzymałam też cudowny prezent – Order Uśmiechu, jedyne takie odznaczenie przyznawane przez dzieci. Nadal pracowałam w naszej szkole, razem z Jurkiem stworzyliśmy grupę teatralną z dzieciakami z naszej wsi, przez dwa lata prowadziłam grupę teatralną w Ośrodku Szkolno – Wychowawczym w pobliskim Antoniewie, rozpoczęliśmy zajęcia w wymyślonych przez nas studiach podyplomowych w kierunku Instruktor Teatralny.
I wtedy właśnie skończyłam sześćdziesiąt pięć lat. Trzeba było coś z tym zrobić.
I tu pojawia się druga przyczyna mojej wyprawy na Madagaskar. Nigdy nie nadawałam się do tego, żeby przez wiele lat robić to samo. Zawsze, kiedy zaczynałam coś nowego, czułam w sobie niesamowitą energię, mogłam przenosić góry. Im trudniej tym lepiej. Później przez jakiś czas starałam się to ulepszać, a potem przychodziła rutyna. Było już łatwo, ale nudno. I nie ma to nic wspólnego z słomianym ogniem. Wręcz przeciwnie. Nie nadaję się do odcinania kuponów. Wtedy, kiedy już wszystko wiedziałam, umiałam, ogarniało mnie lenistwo. Na szczęście zawsze, kiedy dopadała mnie rutyna i nuda, pojawiały się nowe możliwości. Najdłużej opierała się temu zjawisku nasza szkoła. Ale i na nią przyszła pora, tym bardziej, że czułam, że moje ADHD budziło już irytację niektórych osób. Dyrektorka szkoły, proszona o wypowiedź na mój temat, powiedziała, że zawsze jakby fruwam kilka metrów nad ziemią, z głową w chmurach. Tymczasem od co najmniej dwóch lat czułam jakby przyciąganie ziemskie się powiększyło. Stąpałam mocno po ziemi i wcale mi się to nie podobało. I pojawiło się marzenie. Cytując Młynarskiego: I myśli stary Ikar, co nieraz już w dół runął, gdyby dobrze powiało, to bym jeszcze raz pofrunął. Dla mnie powiało z Madagaskaru. Zachciało mi się jeszcze raz pofrunąć, jeszcze raz poczuć się szaloną Elką.
Jak to się stało, że właśnie z Madagaskaru tak powiało? Że nie wykorzystałam swoich oszczędności po prostu na wygodną i bezpieczną egzotyczną wyprawę z biurem podróży, a pojechałam jako wolontariuszka do pracy z dzieciakami? I znowu odpowiedź jest złożona.
O podróżach do krajów różniących się od naszego przyrodą i kulturą marzyłam od dzieciństwa. Czytywałam wszystkie książki związane z wyprawami Tomka na różne kontynenty. Potem, pod wpływem książki Geralda Durrella „Nasza rodzina i inne zwierzęta”, taką krainą z marzeń stała się grecka wyspa Korfu. Autor, znany przyrodnik, w dzieciństwie spędził tam wraz ze swoją rodziną pięć lat. Kiedy w szare zimowe dni docierałam z pracy do domu, po ponad godzinnej podróży zapchanymi tramwajami, przy gorącej herbacie przenosiłam się do gajów oliwnych, na białe plaże dzikich zatoczek, zanurzałam się w ciepłym lazurowym morzu. Wydawało mi się, że nigdy nie będę mogła znaleźć się tam w rzeczywistości. Czasy się zmieniły. Paszport miałam w szufladzie i odwiedziłam już różne miejsca w Europie. Przyszedł czas na realizację marzenia. Wraz z dwójką przyjaciół, znalazłam tanią ofertę z biura podróży i wylecieliśmy na dwa tygodnie na Korfu. I nastąpiło rozczarowanie. Całe miasteczko wypełnione pensjonatami, owoce i warzywa można kupować tylko w trzech marketach znacznie gorzej zaopatrzonych niż nasze Lidle czy Biedronki. Owszem przyroda śródziemnomorska, gaje oliwne, jedzenie w restauracjach na ogół smaczne. Morze ciepłe i białe plaże, ale wypełnione leżankami z parasolami. Wszędzie tłumy turystów. Grecy życzliwi, ale rozmawialiśmy wyłącznie z tymi, którzy nas obsługiwali: kelnerami, właścicielami restauracji. Nie było plażowania w pustych zatoczkach, możliwości kontaktów z miejscowymi ludźmi. Trochę zwiedzaliśmy, ale głównie poruszaliśmy się po kwadracie: pokój – basen – plaża – restauracje. I już wiedziałam. Nie chcę tak zwiedzać świata.
O Madagaskarze wiedziałam niewiele. Kojarzył mi się z egzotyką. Jako dziecko na koloniach wyśpiewywałam piosenkę: Ajaj, Madagaskar. Kraina czarna, skwarna, Afryka na wpół dzika jest! Tam drzewa bambusowe, orzechy kokosowe, tam są dzikie stepy, tam mi będzie lepiej. Ajaj, ja lubię dziki kraj! Jak później sprawdziłam, piosenka ta powstała w okresie międzywojennym, kiedy ta egzotyczna wyspa rozpaliła polską zbiorową wyobraźnię. Zdania na temat tego, co kierowało polskim rządem rozważającym, w porozumieniu z Francją, możliwości polskiego osadnictwa na Madagaskarze są podzielone. Czy było to nagłe pragnienie, wzorem większości krajów europejskich, posiadania zamorskiej kolonii, czy chęć usunięcie Żydów z odrodzonej Polski i kierowanie się hasłem Jędrzeja Giertycha Żydzi na Madagaskar. Najbardziej prawdopodobne wydają się plany osadzenia w jednym miejscu ubogich rodzin chłopskich, które mogłyby tam uprawiać ziemię, hodując znane u nas warzywa i owoce. W każdym razie nic z tych planów nie wyszło i obecnie na Madagaskarze przebywa na stałe zaledwie kilkudziesięciu Polaków, głównie misjonarzy. Dzisiaj dzieciom kojarzy się ta wyspa głównie z królem Julianem – sympatycznym lemurem z filmu „Madagaskar”.
Pewnego dnia jednak Madagaskar rozpalił moją wyobraźnię zupełnie inaczej. W gazecie natknęłam się na artykuł o dwóch dziewczynach z Poznania, Kasi Białołus i Patrycji Malik, które wyjechały tam najpierw jako wolontariuszki do szkoły prowadzonej przez polską zakonnicę – siostrę Sławę, a potem powróciły, aby pomagać dzieciom.

Założyły fundację „Ankizy Gasy”, czyli po polsku „Dzieci Madagaskaru”, która przede wszystkim pomaga zdobyć edukację. 60% ludzi na Madagaskarze to analfabeci. Chociaż teoretycznie szkolnictwo jest obowiązkowe, wiele dzieci nie chodzi do szkoły. Ich rodziców nie stać na minimalną opłatę szkolną i zakup nawet podstawowych przyborów, jak długopis i zeszyt. Jedną z form pomocy prowadzonej przez fundację jest tak zwana adopcja na odległość. Dzięki wpłatom darczyńców dzieci z najuboższych rodzin mogą uczęszczać do szkoły, otrzymują przybory szkolne, mundurek i talerz ryżu, który niejednokrotnie jest ich jedynym posiłkiem w ciągu dnia. Wirtualny opiekun otrzymuje zdjęcie dziecka, informacje o jego postępach w nauce i sytuacji życiowej. Fundacja buduje także szkoły, szczególnie w odległych wioskach i zaprasza wolontariuszy, którzy chcieliby pomóc na miejscu, przede wszystkim pracując z dziećmi.
Kasia i Patrycja tak opowiadały o tych dzieciakach, że natychmiast chciałam tam być. A poza tym Afryka! Taka prawdziwa, bez wygód, nie oglądana z okna wypasionego hotelu, ale wśród tubylców. Trzeba jednak byłoby wyjechać na kilka miesięcy, zostawić wszystko. Początkowo moja sytuacja rodzinna i zawodowa nie sprzyjała takim pomysłom. Ziarno zostało jednak posiane, żeby po dwóch latach zaowocować.
CIĄG DALSZY NASTĄPI

One thought on “DLACZEGO MADAGASKAR?”