PRZED PODRÓŻĄ

Po artykule (o którym przeczytacie tu) zaczęły pojawiać się dalsze sygnały. Okazało się, że na Madagaskarze byli już mój wychowanek Iwo Borkowicz i okresowo pracująca w naszej szkole psycholożka. Zaczęłam szukać wiadomości i relacji różnych osób w internecie i wreszcie zapadła decyzja: jadę! Zaczęło się przebijanie przez wypełnianie formularza zgłoszenia, korespondencja z koordynatorem wolontariuszy. Targały mną wątpliwości czy aby na pewno dam radę. W moim wieku (wszyscy wolontariusze byli co najmniej o połowę młodsi), bez znajomości francuskiego, który tam jest językiem urzędowym, ze znajomością angielskiego na poziomie FCE. Jak nie zginąć na lotniskach? Jak znaleźć lot w cenie do przyjęcia? Na szczęście uruchomili się przyjaciele. Niezawodna Aneta Sadowska, kibicująca mi od początku, uruchomiła swoją przyjaciółkę z biura podróży i wkrótce miałam wykupiony lot z Warszawy, z jedną tylko przesiadką w Paryżu. Mogłam potwierdzić swój przyjazd i podać jego termin – pierwszego października. Pod koniec sierpnia spotkałam się z Kasią i Patrycją, które co roku dwa lub trzy miesiące spędzały w Polsce. Umówiłyśmy się w naszej szkole. Przyszły na spotkanie z angielską wolontariuszką. Oprowadzanie po szkole było sprawdzianem mojej znajomości angielskiego. Wypadło chyba w miarę zadowalająco, bo dziewczyny zaraz ustaliły, że spokojnie mogę uczyć tego języka w młodszych klasach. Nie miały żadnych zastrzeżeń do mojego PESEL-u. W ogóle od razu poczułam wspólną chemię i większość wątpliwości minęła. 

Teraz przygotowania ruszyły pełną parą: zaświadczenie o niekaralności, szczepienia, zakup laptopa i aparatu fotograficznego, niezbędnych leków. Na jesiennych śpiewankach w szkole już żegnano mnie piosenką „Ajaj Madagaskar”, tym razem ze słowami … tam są dzikie stepy, tam ci, Ela, będzie lepiej. Zamarzyło mi się wciągnięcie w moją przygodę naszych dzieciaków. Opowiedziałam o fundacji i zaproponowałam, żeby każda klasa adoptowała jedno dziecko. Natychmiastowy aplauz. Czasu było mało, więc pomagali rodzice, ale wiele dzieci przyniosło swoje oszczędności. Na następne lata postarają się same zarobić. Nagle wszyscy zaczęli żyć moim wyjazdem. Od każdej klasy dostałam przydatne prezenty: torbę z napisem Wracaj do nas, druhno Elu, małpkę pacynkę, jako pomoc dydaktyczną, malutką lornetkę do podziwiania cudów przyrody, płyny na komary, kremy z filtrami, dziennik podróży, kosmetyki na podróż, żelazną porcję jedzenia, cukierki i kredki dla dzieciaków. Wszystko opisane, z życzeniami szczęśliwej podróży. I wreszcie…

źródło: Google Maps

Jadę

W środę 30 września, żegnając się z Jurkiem i naszą pieską Kraską, wyruszam z Rejowca najpierw do Poznania, później do Warszawy. Tu przejmuje mnie z dworca następny dobry duch – pisarz Marcin Przewoźniak, przewozi do swojego domu w Otwocku, razem ze swoją partnerką, cudowną Agatką, karmią mnie, poją i nocują przez kilka godzin. Potem o piątej rano Marcin odwozi mnie na lotnisko i czuwa nade mną aż do momentu, kiedy po odprawie bagażu muszę przejść przez kontrolę paszportową. Wielkie dzięki Marcinie! 

Lot do Paryża przebiega bez zakłóceń i specjalnych wrażeń. Lotnisko Charles de Gaulle jest ogromne i skomplikowane. Powtarzam jak mantrę dam radę, dam radę… i odnajduję jakoś tablicę gdzie odczytuję swoją Gate i już tylko podążam ze trzy kilometry za strzałkami. Docieram do celu dwie godziny przed planowanym odlotem. Ufff! Na bilecie miałam wydrukowane Latest check-in 10:30. Mija 10:30 – zbiera się spory tłumek ludzi, ale nic się nie dzieje, 11:00 – tłum rośnie, ale nadal nic. Czyżbym jednak zabłądziła? Ale na tablicy co jakiś czas wyświetla się Antananarivo -11:30. Wreszcie o 11:20 nadchodzą jakieś panie, otwierają bramki jak w wesołym miasteczku, tłum tworzy kolejkę i karnie przesuwa się przez kontrolę biletów i paszportów. 

Nareszcie znajduję się na swoim miejscu w samolocie, przy oknie. Według informacji komunikaty miały być podawane w czterech językach, ale są tylko po francusku. I znowu dawno mija godzina odlotu, a nic się nie dzieje. Wreszcie o 12:30 na ekranach telewizorków przed nami pojawiają się cztery panie, które w rytmie żywej muzyczki prezentują układ taneczny instruujący jak należy zapinać pasy, zakładać kamizelki ratunkowe, przemieszczać się do wyjść ewakuacyjnych i grożą palcem tym, którzy próbowaliby zapalić w toalecie. Potem nad naszymi głowami zapalają się znaki nakazujące zapięcie pasów i o godzinie 12:55 samolot zaczyna się z wolna poruszać. Przejeżdżamy jakieś niezliczone kilometry po lotnisku i wreszcie znajdujemy się w powietrzu. Następne widoki, które robią wrażenie to: lot nad oceanem, jak na ilustracjach nieba – bezmiar błękitu, białe chmurki jak kopce śniegu czy bitej śmietany, brakuje tylko aniołków na tych chmurkach; lot nad pustynią, wielką, niekończącą się piaskownicą i wreszcie oszałamiający zachód słońca nad pustynią. Około godziny szóstej wszystko zapłonęło i po chwili błyskawicznie zapada ciemność. Próbuję oglądać jakiś film, ale nie mogę się połapać w tych wszystkich guziczkach i znaleźć angielskiej wersji dialogów, więc daję sobie spokój i zasypiam. Budzi mnie stewardesa nakazująca zapiąć pasy, bo właśnie lądujemy. Z prawie dwugodzinnym opóźnieniem, ale to podobno normalne.

Teraz tylko trzeba odczekać około półtora godziny na odprawę. Wcześniej Kasia z fundacji przesłała mi informację, że to trochę potrwa i żebym nie dała się nabrać na propozycje panów kręcących się koło kolejki i proponujących za łapówkę przyspieszenie odprawy. Pieniądze wezmą, ale i tak niczego nie przyspieszą. Wreszcie kupuję wizę, odprawiam się, odnajduję bagaże i wpadam w ramiona Kasi. Jeszcze tylko wymieniam pieniądze, dostaję jakieś miliony ariarów, wsiadamy do taksówki, zardzewiałej i wydającej dziwne odgłosy, i o czwartej nad ranem docieramy na miejsce – do leżącego kilkanaście kilometrów od stolicy miasteczka Ambudratrimo.

źródło: Google Maps

Nastawiłam się na prymitywne warunki, brak prywatności, brud, smród i ubóstwo. To wszystko jest, ale odgrodzone murem. Ja zamieszkuję na terenie misji, przy szkole, sama, w warunkach wręcz luksusowych. Chyba mój wiek wzbudził jednak pewne niepokoje, bo Kasia wprowadzając mnie do pokoju mówi: Nie będziemy ciebie przecież rzucać na materac.Mieszkanko składa się z sypialni z dwoma łóżkami, jadalni, kuchenki, prysznica i ubikacji. Czysto, ładne meble, masę pięknych drobiazgów, jest nawet ekspres do kawy. Jest mi trochę głupio, ale nie za bardzo. Padam na łóżko z czystą pościelą.

Mieszkanie w Ambudratrimo / z archiwum autorki

Pierwszy dzień w Ambudratrimo

Rano, mimo że zasnęłam po czwartej, budzę się o ósmej i ciekawość nie pozwola mi przewrócić się na drugi bok. Na zewnątrz piękny ogród, kwitnące drzewa. Na początku października wiosna jest już pełnym rozkwicie. Zaraz obok rośnie znana u nas gwiazda betlejemska, tylko w postaci sporego drzewka. W ogrodzie drzewka bananowe, papaje, brzoskwinie, winogrona, mandarynki. Te ostatnie jeszcze niedojrzałe. Po ogrodzie przemykają młode, czarne kandydatki na zakonnice, które mieszkają w najbliższym pawilonie. Wszystkie się uśmiechają i witają mnie tradycyjnym bonjour. Niestety nie mówią po angielsku, a ja po francusku, w którym to języku znacznie łatwiej się tu porozumiewać, jako że Madagaskar do roku 1960 był kolonią francuską. 

Rozpakowuję się i około dziesiątej zjawia się Agata, malgaska nauczycielka angielskiego w młodszych klasach. Kasia prosiła ją, żeby sprawdziła czy już żyję. Pokazuję Agacie pacynki, które mają mi pomóc w nauczaniu angielskiego. Śmieje się i bawi lalkami jak dziecko. Dociera Kasia, jemy razem śniadanie i idziemy zwiedzać miasteczko. 

uliczka w Ambudratrimo / z archiwum autorki

Jest piątek, czyli cotygodniowe targowisko. Codziennie można tam zrobić zakupy, ale w piątki ściąga wielu okolicznych wieśniaków i plac zapełnia się po brzegi gęstym obozowiskiem skleconych naprędce stoisk, straganów, bud. W tych budach, na nich, pod nimi a nawet na gołej ziemi przewalają się stosy towarów, między którymi z trudem przeciskają się kupujący. Wszędzie piętrzą się sterty egzotycznych owoców, warzyw, ziół, ryb, krewetek, kosze jaj, klatki z drobiem. W miejscach gdzie sprzedają mięso, wędliny, ryby i krewetki trzeba się jeszcze przedzierać się przez chmary much. Brrr! Są też stoiska z kosmetykami, koszami, butami i ciuchami, głównie chińskimi, lichymi, ale bajecznie kolorowymi. 

Piątkowy targ w Ambudratrimo / z archiwum autorki

Na targu robię pierwsze zakupy. Z Kasią jest to łatwe, bo posługuje się malgaskim bez trudu i wszystkich zna. Zakupy można zresztą zrobić wszędzie. Wydaje się, że połowa miasteczka żyje z handlu. Sprzedają garstki owoców i warzyw z pałatek, straganów zbitych z kilku desek, sklepików wielkości połowy kiosku Ruchu.

Po południu idę do drugiego domu wolontariusza w centrum miasteczka. Na razie mieszkają tam tylko dwie Polki: Monika i Irmina. Irmina, która od dwóch lat mieszka we Francji, była na Madagaskarze od miesiąca, a Monika od kwietnia. Obie dziewczyny są prawie o połowę ode mnie młodsze, ale przyjmują mnie bardzo przyjaźnie. 

Wieczorem Irmina zabiera mnie na kolację do malgaskiego domu. Była tam zaproszona przez Sandrę, dziewczynę, która pomagała jej w czasie półkolonii. Sandra ma w przyszłym roku zdawać maturę i chce, jak większość młodych ludzi, którym udało się zdobyć jakieś wykształcenie, zostać tour guide. Jej rodzina to malgaska klasa średnia: mama jest księgową, a tata trenerem rugby. Dom jest pełen kontrastów – odrapane ściany, piecyk na węgiel drzewny w kuchni bez komina, osmolony sufit, a obok kredens, kanapa, telewizor, wideo, ładnie nakryty stół. Sandra gotuje w kuchni kolację i co chwila wpada do pokoju, żeby nas poczęstować chipsami, krakersami, herbatnikami. W telewizji pokazywany jest jakiś malgaski film, przypominający poetyką i stylem gry aktorów telenowele brazylijskie. Irmina proponuje więc, żebyśmy może posłuchali jakiejś muzyki malgaskiej. Cóż, Malgasze dorobili się już własnego discopolo. Obaj bracia Sandry, siedmio- i dziewięciolatek, szaleją tańcząc i śpiewając razem z zespołami wyświetlanymi na ekranie telewizora. Po chwili do tego karaoke dołącza Sandra używając szczotki do włosów jako mikrofonu. Jest śliczna, zgrabna, cudownie się porusza i nieźle śpiewa, tylko szkoda, że to taki kicz. Ubrana w króciuteńkie szorty i top, wygląda jak seksowna, wręcz wyzywająca młoda kobieta. Po chwili jednak, gdy zasiadamy do stołu, z powagą i wzruszeniem odmawia modlitwę. Kiedy wychodzimy około dziewiątej, na ulicach panują już ciemności. Do domu odprowadza mnie ochroniarz z domu dziewczyn. Oba domy mają swoich ochroniarzy, którzy zarazem pełnią rolę ogrodników i złotych rączek. Dowiaduję się od dziewczyn, że po zmroku zawsze wychodzą tylko z ochroną. Ponieważ znowu nie mam z sympatycznym chłopakiem wspólnego języka, pokonujemy drogę w milczeniu. Czołówka oświetla błąkające się w dużych ilościach bezdomne psy i bezdomnych ludzi. Przed samą bramą przedstawiamy się z chłopakiem sobie nawzajem. Jego imię jest odwróceniem mojego – Ale, tylko akcent jest taki, że brzmi to jak Alę. Kiedy łomotaniem w bramę przywołuje naszego ochroniarza słyszę kim tutaj jestem – Miss wazahaWazaha to biały człowiek.

No cóż jak na pierwszy wieczór na Madagaskarze wrażeń dosyć. Mam dokładnie to czego chciałam. Nie jestem turystką poruszającą się między hotelem, plażą i restauracją. Zanurzam się w prawdziwe życie tutejszych mieszkańców.

CIĄG DALSZY NASTĄPI

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s