OBYŚ UCZYŁ MALGASKIE DZIECI

Trochę o szkole na Madagaskarze

Planowa edukacja od przedszkola do matury trwa tutaj piętnaście lat: trzylatki zaczynają edukację w przedszkolu, czterolatki w zerówce, potem sześć lat szkoły podstawowej, cztery lata gimnazjum i trzyletnie liceum. Dla niewielu jednak dzieci jest ona w pełni dostępna. Szkoła, nawet publiczna, jest płatna i wielu rodziców nie stać na minimalną nawet opłatę za nią i na zakup podstawowych przyborów. Największym marzeniem malgaskich dzieci jest chodzić do szkoły, mieć swój tornister, zeszyt, ołówek, szkolny mundurek. 

Różne źródła podają tą samą liczbę: 60% mieszkańców Madagaskaru to analfabeci. Ja jednak każdego ranka widzę ogromną ilość dzieci w fartuszkach i mundurkach podążających do szkół. W tym, nie tak wielkim miasteczku, jest ich kilka. W naszej szkole jest około tysiąca dzieci, z czego ponad dwieście korzysta ze wsparcia Fundacji Ankizy Gasy. Zajęcia trwają od siódmej rano do dwunastej i po dwugodzinnej przerwie na lunch, od drugiej do piątej. W trakcie zajęć szkolnych widuję na ulicach bardzo nieliczne dzieci. Domyślam się, że ten przerażający odsetek analfabetów stanowią dorośli i dzieci z wiosek zatopionych w buszu, gdzie szkół prawie nie ma. Ale tutaj obserwuję duży pęd do nauki. Dorośli zdają sobie sprawę, że tylko edukacja zapewni ich dzieciom lepszą przyszłość, a dzieciaki biegną do szkoły z ochotą, bo uwalnia je niejednokrotnie od ciężkiej pracy, ofiarowuje dzieciństwo i wielu z nich – także jedzenie. W czasie przerwy na lunch z żadnym z adoptowanych dzieci się nie pogada, bo wszystkie biegną do stołówki na talerz ryżu, który jest tylko dla nich, a nie trzeba go dzielić z wieloosobową często rodziną.

W drugim tygodniu roku szkolnego, który na Madaskarze zaczyna się pierwszego października, wymuszam dla siebie rozkład lekcji. Tutaj wszyscy przesiąknęli malgaskim mora, mora ( czytaj mura, mura), co w wolnym tłumaczeniu oznacza powoli, powoli, albo no problem. Mnie to początkowo trochę złości, chcę wiedzieć co mam robić. Biorę więc sprawy w swoje ręce. Ponieważ dziewczyny nie bardzo garną się do nauczania maluchów, a ja najwięcej doświadczeń dydaktycznych mam właśnie w tej grupie wiekowej, zgłaszam się do pracy w najmłodszych klasach: 10A i B oraz 11A i B, które są tu odpowiednikiem klas pierwszych i drugich. 

Współpraca z Agatą, nauczycielką angielskiego w nauczaniu początkowym, od początku układa się wspaniale. Jest łagodna, cierpliwa, lubi dzieci i jest bardzo otwarta na moje pomysły. Trochę peszy ją to, że jestem starsza od jej mamy, ale myślę, że się oswoi. Jak większość Malgaszy, mówi po angielsku z francuskim akcentem, ale doskonale się porozumiewamy. 

Pierwszego dnia uczestniczę w lekcjach Agaty jako obserwator. I już widzę, że nie będzie tu łatwe nauczanie angielskiego, oj nie będzie. W klasach jest po pięćdziesiąt dzieci. Agata chodzi od ławki do ławki i każda para powtarza, a najczęściej mamrocze pytanie o imię. W tym czasie pozostałe dzieciaki się nudzą, są zdekoncentrowane, chociaż nie rozrabiają. Jeden chłopak zasypia. Potem wszystkie liczą chórem od 1 do 100. Nie mam pewności, czy rozumieją co mówią. I już koniec lekcji. Wiem, że muszę coś wymyślić. 

Następnego dnia o 8:30 – moja pierwsza lekcja w 10A. Agata przedstawia mnie. Pokazuję filmik z naszej szkoły, na którym wszystkie klasy kolejno pozdrawiają dzieciaki na Madagaskarze. Bardzo im się podoba. Przy każdym hello z zapałem kiwają i odpowiadają. Potem uczę piosenki Say hello. Staram się nie śpiewać, bo niestety śpiewam alternatywnie. Odgrywam z lalkami scenkę pozdrawiania i przedstawiania się. Lalki bardzo się podobają. Teraz dzieciaki odgrywają w parach tę samą scenkę. Wybieram pary nie po kolei, z różnych miejsc, ale i tak przy wielokrotnych powtórzeniach, staje się to nudne. Śmiech wybucha dopiero, gdy do chłopca, który dzisiaj siedzi w ławce sam, podchodzę z lalką i to ona zaczyna z nim dialog. Myślałam, że szybko będę mówiła do dzieci po imieniu, ale to chyba potrwa. To dwieście imion, na dodatek w większości tak dziwnie brzmiących. Powtarzam liczenie, ale nie kolejno, tylko pokazuję im różne liczby na kartkach. Na ogół chórem sobie radzą. Potem jeszcze ćwiczenia w wykonywaniu poleceń: sit down, stand up, look at the rightlook at the left i cieszące się największym powodzeniem jump! Na koniec piosenka Say goodbye, lalki kiwają na pożegnanie i wędrują do plecaka. Nie jest tak, jak sobie to w Polsce przygotowałam i wymarzyłam, ale dzieciaki są skupione i często roześmiane. Teraz kiedy czasami dzieciak na ulicy zagaduje: Hello miss Ela, już wiem, że to mój uczeń.

Oglądamy z Agatą jakiś program nauczania, ale niewiele z niego wynika. Na przykład przewiduje, że w pierwszej klasie dzieci opanują polecenie stand up, a dopiero w drugiej sit down. Czy to znaczy, że przez rok mają stać? Takich przykładów braku logiki i koncepcji jest więcej. Już po moich pierwszych zajęciach Agata zostawia mi zupełną swobodę zarówno jeśli chodzi o treści jak i formy nauczania. Mówi – Do, what you want. Widząc jak chłonie wszystko, jak sobie coś notuje, mam wrażenie i nadzieję, że po moim wyjeździe lekcje angielskiego wśród maluchów będą wyglądały trochę inaczej niż dotychczas. 

Po kilku dniach zaliczam wpadkę. Starannie przygotowałam się do trzech lekcji, w dużym stopniu opierając się na piosenkach. Tymczasem wyłączają prąd. Nie, nie będę śpiewać! Tego tym dzieciom nie zrobię. Improwizuję, ale trochę się gubię i nie jestem z siebie zadowolona. Muszę liczyć się z takimi sytuacjami. Następnego dnia mam już plan B. Odkrywam, że Agata ma doskonały słuch i świetnie zapamiętuje wszystkie melodie (tylko boi się swobodniej poruszać). Włączam ją do nauki piosenek i jak nie ma prądu Agata zastępuje płyty. 

Dzieciaki na ogół są bardzo grzeczne. Kiedy się tym zachwycam, Monika, która jest tu najdłużej, mówi, że po prostu dobrze wytresowane i nie chciałabym wiedzieć, jak to się uzyskuje. Szkoda. Ale kto wie, jakich sposobów bym się chwytała, gdybym codziennie musiała się zajmować w ciasnej izbie tak liczną klasą maluchów. Bardzo łatwo uruchamiam żywiołowość dzieci, ale muszę uważać, żeby mi nie weszły na głowę. Nie chcę, żeby się mnie bały, ale też chcę, żeby te lekcje miały jakiś sens. Jak to zrobić z pięćdziesiątką dzieci? Na razie są wyraźnie zaciekawione, co ta vazaha jeszcze wymyśli. Piosenki Say hello i Say goodbye robią furorę. Dzieciaki śpiewają, kołyszą się, klaszczą z ogromnym zapałem i nawet nie fałszują. 

Przygotowanie i prowadzenie zajęć wymaga sporego wysiłku, ale się opłaca. Dzieciaki witają mnie zawsze z radością, uczą się chętnie i są aktywne przez całą lekcję. Bardzo pomocne okazują się lalki. Otóż kiedy całą klasą powtarzają zwroty, słówka, rozróżniają kolory, liczby itp. wszystko jest ok. Ale kiedy zwracałam się do pojedynczego dziecka, milczało. I to nie jedno, ale prawie wszystkie. Więc teraz rozmawiają z nimi lalki. Kiedy podchodzę do dziecka z lalką Anią i zmieniając głos o coś pytam, ono śmieje się i odpowiada lalce prawidłowo. 

Ponieważ nie mamy z dziećmi wspólnego języka, korzystam często z pomocy Agaty. Jednak zdarza się, że jej nie ma. Najpierw na jednej lekcji, bo ma wizytę u lekarza. Pyta, czy chcę pójść sama. Chcę! Daję radę, mimo że nauczycielka nie zna po angielsku ani słowa i tylko powarkuje nieprzyjemnie na dzieci, gdy wybuchną głośniejszym śmiechem. W stosunku do mnie jednak jest bardzo miła. Potem mama Agaty, mieszkająca w dosyć odległej wiosce, złamała rękę. Po południu ze zdjęciem rentgenowskim dotarła do miasteczka siostrzenica Agaty. Ta wpadła w czarną rozpacz. Więzy rodzinne są tu bardzo silne. Kasia dała jej jakieś pieniądze na lekarza i wypchnęła ją na tydzień do mamy. Powiedziała, że ja dam sobie radę sama. Przygotowuję się starannie i trochę wystraszona docieram do klas. Jest dobrze! Witają mnie radosne pyszczki – O! Vazaha! Będzie się działo! Staram się, żeby się działo. Bardzo pomagają mi nauczycielki, które dotąd były raczej bierne i często znikały. Teraz nawet ta co warczała i nie znała ani słowa po angielsku, już nie warczy. Razem z dziećmi śmieje się, śpiewa, uczy się słówek i pomaga jak może. Życie jest piękne!

Co jakiś czas spotykamy się wszystkie wolontariuszki z Kasią, Patrycją i z Ony – malgaską koordynatorką. Omawiamy drobne kłopoty, plany pracy i wypadów turystycznych. Porozumiewamy się wtedy w języku angielskim. Mam tutaj sporo kompleksów. Wiem, że moje umiejętności w tej dziedzinie są najsłabsze. Zaczęłam uczyć się angielskiego około pięćdziesiątki. Byłam najstarszą uczestniczką egzaminów FCE. Dziewczyny zaczynały mówić po angielsku chyba już w żłobku. Spotyka mnie jednak satysfakcjonująca niespodzianka. Ania opowiada wszystkim o swojej obserwacji z pewnego poranka. Otóż w trakcie mojej lekcji, pod otwarte okno klasy zakradła się po cichutku grupa dzieciaków z innych klas i wykonywały jakieś ruchy, powtarzały wyliczankę. Ania powiedziała, że powinnam mieć świadomość, że uczę nie tylko tą pięćdziesiątkę wewnątrz, ale i kilkanaścioro dzieciaków na zewnątrz. Okazuje się, że dziewczyny podziwiają moje umiejętności belferskie. Mówią: my znamy lepiej angielski, ale ty umiesz uczyć.

Zgłosiłam się też na ochotnika do prowadzenia warsztatów teatralnych ze starszymi dziećmi. Otóż raz w tygodniu, po południu starsze klasy są dzielone na grupy i wędrują na półtora godziny w różne miejsca: do pracowni komputerowej, biblioteki, a jedna grupa na dodatkowe zajęcia z angielskiego, prowadzone przez wolontariuszki. Nie obowiązuje nas wtedy żaden program. Zdobyłam klucz od sali widowiskowej i we wtorki, sama prowadzę warsztaty z grupą dzieciaków z starszych klas. Tutaj mogę sobie poszaleć.

Warsztaty teatralne

Zabawy teatralne to dla nich zupełna nowość i duża frajda. A jednocześnie uczą się i bardzo intensywnie pracują. Nie mam żadnych kłopotów z dyscypliną i porozumiewaniem się, mimo ograniczonej znajomości przez dzieci angielskiego.

Język teatru jest uniwersalny.

CIĄG DALSZY NASTĄPI

Druhna Elżbieta Drygas

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s