TROCHĘ INNY MADAGASKAR

Ambohidratrimo, miasteczko, w którym mieszkamy i pracujemy, położone jest około piętnastu kilometrów od stolicy, ale wszelkie szlaki turystyczne je omijają. Jeśli spotyka się na ulicy białego, to z pewnością jest to wolontariusz, a najczęściej wolontariuszka. Jest nam tu dobrze i bezpiecznie, ale chcemy także zobaczyć trochę inny Madagaskar. W trakcie naszego pobytu w szkole dwukrotnie są tygodniowe przerwy w normalnych zajęciach lekcyjnych, w czasie których są sprawdzane wyniki nauczania. Poznajemy Czerwoną Wyspę zamieniając się w turystki.

Na pierwszą taką wyprawę, tylko weekendową, jedziemy do Parku Narodowego Mantadia (140 km od Tany), gdzie można spotkać żyjące na wolności lemury. Muszę je zobaczyć i koniecznie przesłać ich zdjęcia dzieciom, które zobowiązały mnie do pozdrowienia króla Juliana. Na tak, bo większość polskich dzieci zna lemury właśnie z filmu „Madagaskar”. Lemury, podobnie jak około osiemdziesiąt procent zwierząt i roślin na Madagaskarze to endemity, czyli gatunki występujące tylko tutaj. Wyruszamy w szóstkę: trzy Polki i trzy Niemki, wczesnym rankiem, żeby uniknąć korków w Tanie, ale i tak przejazd przez miasto zajmuje nam prawie półtorej godziny. Nasz busik jest wyjątkowo sprawny i czysty. Kierowca, przystojny, ubrany po europejsku, swobodnie posługuje się językiem angielskim. Często jeździ z turystami. Dwukrotnie woził Martynę Wojciechowską i jej operatora. 

Po dwóch godzinach podróży przystanek na Crocodile Farm. No cóż, krokodyle reprezentuje tu jedna bardzo leniwa krokodylica, która przez piętnaście minut prezentowała tylko kawałek pyska i dopiero po wielu nawoływaniach naszego przewodnika raczyła bardzo dostojnie się wynurzyć, a potem uwaliła się na brzegu i już nie reagowała na żadne zaczepki. Madagaskar nie miał nigdy lwów, tygrysów, lampartów, ale były tu krokodyle. Kiedyś były one prawdziwą zmorą Madagaskaru. W porze deszczowej, gdy powodzie dosięgały wiosek, żerowały bezkarnie wśród chałup, porywając zwierzęta domowe i dzieci. Obliczano, że rocznie padało ich ofiarą kilkaset ludzi, głównie kobiet czerpiących wodę. Trudno było je zwalczyć, gdyż Malgasze wierzyli, że żyją w nich dusze przodków i oddawano im religijną cześć. Jednak po drugiej wojnie światowej, gdy ludzie w Europie i Ameryce zwariowali na punkcie krokodylich skór, ceny na nie poskoczyły wielokrotnie. Skończyła się świętość i bezkarność krokodyli. W ciągu kilku lat wybito je niemal doszczętnie. Obecnie występują już prawie wyłącznie w parkach narodowych. Tej naszej krokodylicy nie chce się nawet nas postraszyć.

Leniwa krokodylica

Za to kameleony chętnie nawiązują kontakty. Nasz przewodnik twierdzi, że wcale nie zmieniają koloru pod wpływem otoczenia, tylko na skutek różnych emocji: strachu, złości czy radości. My w każdym razie żadnych emocji w nich nie wywołujemy, bo pozostają przy swoich ubarwieniach.

Kameleon się nie boi

Za to przewodnik próbuje emocje wywołać u nas, wyjmując z klatki sporego węża. Ale nie ze mną takie numery. Spokojnie biorę go w swoje ręce i pokazujemy sobie nawzajem języki.

Wąż mi nie straszny!

Potem oglądamy wielkie nietoperze, maleńkie pomarańczowe żabki drzewne (treefrogs), trochę gekonów, zwierzątka zwane tehrec (wyglądają jak miniaturowe dziki i występują wyłącznie na Madagaskarze) i niesamowitego motyla kometę, który należy do największych na świecie motyli. Komety wykluwają się połowie października. I taka właśnie wykluła się na nasze powitanie i wisi teraz przyczepiona do olbrzymiego srebrzystego oprzędu. Na żółtych skrzydłach ma czworo brązowych oczu, na każdym skrzydle po jednym, a z tylnych skrzydeł wystrzeliwują jej dwa niesamowicie długie ogony. To ona, bo samiczki, chociaż mają skrzydła nie potrafią odfrunąć i całe swoje życie spędzają przy kokonie, z których wyszły. Samce owszem latają, ale nieporadnie i ociężale. Jak wszystko na Madagaskarze mora, mora.

Tehrec
Motyl kometa

Ruszamy dalej. Docieramy do hotelu Marie na skraju Parku Narodowego. Tutaj wreszcie zielono. Prawdziwa dżungla pozostała już chyba tylko w wydzielonych parkach. Po drodze widziałyśmy zaledwie kępy zieleni wśród czerwono-beżowych pagórków. Madagaskarowi grozi katastrofa ekologiczna. Nasz kierowca mówi, że wycinanie lasów jest powszechne. Kiedyś panowała zasada, że jeśli wytniesz jedno drzewo, musisz posadzić dwa. Teraz jednak nikt się tym nie przejmuje. I Madagaskar, który mógłby być turystycznym rajem, zniknie zanim się nim stanie. Może trafiłyśmy już na końcówkę? Oby nie. Zostajemy zakwaterowane w skromnych, ale bardzo czystych dwóch bungalowach, na szczęście z łazienkami. W sposób naturalny dzielimy się na Polish i German girls. Lunch w hotelowej restauracji. Ceny jak w Polsce. Ale tu po raz pierwszy widzę, że przy stolikach siedzą same Vazahy. Malgasze stanowią tylko obsługę. 

Po lunchu jedziemy na wyspę lemurów. Muszę zrobić zdjęcia dla naszych dzieciaków. Ceny za wstęp i przewodnika też europejskie. Przepływamy łodzią na wyspę i zaczyna się… Turyści z aparatami fotograficznymi polują na lemury, a lemury polują na turystów z bananami. Przewodnik wręcza nam banany i po chwili mamy już te urocze, ale też natarczywe stworzonka na sobie. Wskakują nam na ramiona, na głowy, wyciągają błagalnie łapki, albo wyrywają kawałki bananów.

Atak lemurów
Bardziej kulturalny osobnik

Po kilkunastu minutach mam już dosyć. Nie chcę bananów! Nie chcę rozpaskudzonych lemurów! Oddalam się trochę od tego turystycznego bałaganu nad rzekę. I tam po drugiej stronie, gdzie nie ma ludzi, nagle widzę wędrujące gęsiego lemury z wysoko zadartymi pręgowanymi ogonami. Widzę też takie, które przeskakując z drzewa na drzewo wyśmienicie się bawią. Ja też. Nawet nie chce mi się wyjmować aparatu. 

Wracamy do bungalowów. W pakiecie turystycznym mamy nocny spacer po dżungli. Ubieramy porządne buty, długie spodnie, kurtki. Zabieramy latarki. Spryskujemy się obficie preparatami na wszelkie owady. Tymczasem spacer odbywa się po prostu szosą, a dżungla jest po jej dwóch stronach. Jest ciepło. Nie ma żadnych owadów. Dobiega tylko odgłos żabek drzewnych. Co kawałek spotykamy podobne grupy turystyczne ze swoimi przewodnikami. Powoli zdejmujemy z siebie co się da. Nasz przewodnik wyłapuje w świetle czołówki czerwone oczka i potem oświetla malutkiego lemurka. Dobiega najbliższa grupa turystów. Błyskają flesze, a drobne stworzonko drży ze strachu. Nawet nie wyjmuję aparatu. Czuję narastające wkurzenie. Co ja tu robię?! Polki po chwili też chowają aparaty. Ania dopytuje przewodnika, czy lemurki nie umierają czasem ze strachu. Odpowiada, że może tak, ale przecież wszyscy chcą robić zdjęcia. Przy następnym stworzonku, kiedy Niemki z okrzykiem so cute! zaczynają robić zdjęcia, Ania warczy: Wyłączyć flesze! Wyłączają i też im jakoś przechodzi ochota na fotografowanie. Mówimy, że nie chcemy już nic oglądać. Wracamy. Przewodnik jest wyraźnie rozczarowany. Crazy Polki. Wszyscy chcą fotografować, a one nie.

Kolacja w restauracji i idziemy spać. Jutro rano przed siódmą śniadanie i potem wyprawa do Parku Narodowego, żeby zobaczyć lemury żyjące w bardziej naturalnym środowisku, w tym te największe, mierzące około siedemdziesięciu centymetrów – indrisy . 

Budzę się, świeżo nabytym zwyczajem, o piątej rano i wychodzę przed domek. Dobiega mnie śpiewne zawodzenie indrisów. Jak później wyjaśnia przewodnik, są takie trzy rodzaje wydawanych przez nie dźwięków: jedne – to oznaczanie swojego terytorium i wzajemne nawoływanie się w rodzinie, drugie – ostrzeganie o niebezpieczeństwie i wreszcie trzecie, pojawiające się około grudnia – to miłosne zaloty, podobne do cmokania. To co słyszę rano, to nawoływanie. Podobno samica z dziećmi sypia osobno, a rano nawołuje samca i zamawia u niego śniadanie dla siebie i potomstwa. W ogóle to samice pełnią w rodzinach indrisów rolę dominującą. Chyba lubię indrisy. W każdym razie teraz nie mogę pozostać obojętna na to nawoływanie.

Po cichu się ubieram, zostawiam dziewczynom kartkę i wychodzę. Idę wczorajszą drogą. Dżungla tonie we mgle. Tylko te dźwięki. Nagle zza gęstwiny drzew wyłania się słońce. Zawodzenie indrisów cichnie, za to rozpoczynają swój koncert ptaki. Dochodzę do rzeki, wąską ścieżką schodzę z szosy nad wodę. Teraz już droga się kończy, ale przedzieranie się przez zarośla nad brzegiem rzeki nie jest trudniejsze niż przez moje bezdroża w polskim lesie. Jest cudnie. Niestety muszę już wracać. Ale co widziałam i słyszałam, to moje. Teraz już mogę być zorganizowaną turystką.

Dżungla o świcie
Dżungla o poranku

Po śniadaniu, na które czekamy ponad czterdzieści minut (mora, mora), podjeżdżamy do parku. Postanawiamy z dziewczynami trochę poznęcać się nad naszym przewodnikiem. Zadajemy mu dociekliwe pytania. Ale o dziwo, odpowiada bardzo kompetentnie, przestał nas traktować jak głupie turystki. Opowiada wiele ciekawych historii, pokazuje nam przeróżne rośliny lecznicze, schodzi z wytyczonych ścieżek i oddalamy się od innych turystycznych grup. Spotykamy je dopiero, gdy docieramy do terenu zamieszkałego przez jedną z rodzin indrisów. Te lemury łączą się w stałe pary i zazwyczaj są sobie wierne aż do śmierci. Żyją w grupach kilku osobników: rodzice i dzieci. Każda rodzina zajmuje określone terytorium i broni dostępu innym. W odległości jednej godziny drogi od wejścia mieszka tylko jedna rodzina, dlatego spotkamy tam nagle kilka grup turystów. Znowu aparaty, flesze, okrzyki, pogoń. A nasze indrisy, wydając przeraźliwe dźwięki – Uwaga turyści! Zwiewamy! pokazują nam tylko plecy, a raczej tę część, gdzie się one kończą. I dobrze zrobiły. Chciałabym tu jeszcze kiedyś wrócić, ale przyjść sama o szóstej rano, kiedy otwierają Park. Może gdybym szła po cichutku, indrisy by mnie zaakceptowały. 

Polowanie na indrisy
Uwaga, turyści! Zwiewamy!

Wracamy. Jeszcze lunch po drodze w restauracji prowadzonej przez Chińczyka i do domu. Mimo że zobaczyłam masę ciekawych rzeczy, nie nadaję się chyba na tradycyjną turystkę. Denerwuje mnie, kiedy stale ktoś za mnie decyduje, co mam robić, co oglądać, co i gdzie jeść. Ale teraz wracamy już do dzieci i do normalnego życia. 

C.D.N.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s